Jambiani (czyt. Dżambiani), 11.12.10, południe
Przywlokłem się te ładnych parę kilometrów + hektar, plażą z Paje. Zdjąłem koszulkę i szorty, ale nasmarowałem się mleczkiem 2 w 1: na słońce + na komary. Komarów tu nie ma, ale co zrobić gdy tylko takie wożę.
Zaraz za wioską, na południe od Paje zaczęły się sławne włoskie kurorty. No może kurorciki, ale w cenie kurortów. Nie kłamię, wszystkie Białasy na plaży trajkotały po włosku. Po kilometrze-dwóch, kurorciki stawały się coraz mniejsze, aż przestały być w ogóle zayważalne.
Nie wykorzystałem jednak tej okazji do przebrania majtek na kąpielówki gdzieś w krzakach, bo liczyłem, że zrobię to za Jambiani.
Na plaży zaczęło przybywać śmiecia: Jak okiem sięgnąć, była usłana suchymi już wodorostami, pewnie po wczorajszej burzy. Przed niektórymi resortami ciecie grabiły te siano i taczkami wywoziły do morza. A co! Cena do czegoś zobowiązuje.
Potem musiałem założyć buty, bo plaża zrobiła się rafowa – niezmiernie ostra. Kiedy skończyły się rafy, zaczęła się wioska Jambiani – cała rybacka gdzie więcej było lokalesów niż turystów. A ci szwędali się wszędzie, zwłaszcza dzieci, puszczające na płytkiej wodzie modele dhow'sów z żaglami foliowymi. Minąłem znany mi z fotografi dom z polską flagą, całkem, całkiem spory, szedłem, szedłem, a wioska ciągnęła się do granic widoczności. Było, nie było, skręciłem za falochron ochraniający mur jakiegoś resortu. Manewr ten nie uszedł bacznej uwadze naciągaczy i plażokrążców, którzy, jak lwy ruszyli za mną. Musiałem dać im do zrozumienia, że idę za potrzebą, żeby nie wleźli za mną. Przebrałem się w kąpielówki i wszystko co miałem schowałem do plecaczka, który zamknąłem na kłódkę i schowałemw jednej z łodzi na mieliźnie, korzystając z chwilowej (rzadkiej) nieobecności kogokolwiek. Przypiąłem go jeszcze mocno do łodzi paskiem samoblokującym, których wziąłem ze sobą całą paczkę w zastępstwie łańcucha, przywiesiłem kluczyk do kąpielówek i rzuciłem się do wody...
Do wody... A wody było po kolana zacząłem iść w głąb morza. Boso nie było to łatwe. Biały piasek ładnie wychodzi na zdjęciach, ale powstał przecież z rafy. Na plaży jest ilasty, prawie jak glinka, ale w wodzie robi się coraz grubszy. A składa się z odłamków rafy i potłuczonych muszli. Najgorsze są muszle żywych małży zakopanych pionowo na dnie. Rozcinają gołą stopę niczym nóż! Całe szczęście, że omijałem też zielsko. Były to gromady omułków i bandy jeżowców o krótkich kolcach. Zielsko gromadziło się na nich niczym włosy na szczotce i zakrywało niebezpieczeństwo.
Wyszedłem tak z pół kilometra a wody nie było więcej niż po kolana. Hen na horyzoncie łamała się fala wyznaczając krawędź szelfu. O pływaniu nie było mowy – Musiałem się zadowolić zwykłym taplaniem.
Nie powiem – całkiem przyjemnym.
Przydała by się poduszka...
Dopadł mnie tam dredziasty naganiacz jednej z restauracji. Przyniósł nawet menu. Wszystkie ceny miały minimum 5 zer, więc dałem mu wykład jaki jestem biedny, że jeżdzę daladala, chodzę piechotą i śpię na plaży i że przyjechałem tu za chlebem, co bardzo ostudziło jego zapał i szybko się zmył.
A wmiędzyczasie wody ubywało. Kiedy nie zakrywała już podróżniczego kupra, ani nawet pleców, ruszyłem się poobserwować co we wodzie piszczy.
Zaintrygowały mnie kołki wystające z dna z rzędami jakiegoś zielska. Zielsko było przywiązane do sznórków rozpiętych między kołkami. Jakaś „mama”, opodal „pieliła” swoje grządki. Powiedziała mi, że zielsko nosi nazwę „młani”, co po angielsku wykłada się: sea weed. I tak nie wiem co to. Podobno smakuje słono. A niby jak ma smakować? He, he , skoro całe składa się z wody morskiej.
Poza tym były całe hordy krabów z tyłkami wsadzonymi w muszelki, jakieś rybki zakopujące się na dnie i wężowidła – całkiem szybkie szkarłupnie w porównaniu z rozgwiazdami i jeżowcami.
Nie było żadnego gatunku skoczków mułowych.
Wyszedłszy z wody, przebrałem się za falochronem, gdzie dyskretnie asystował mi mały chłopaczek, sprzedający tutejsze pączki. Kupiłem jednego na odczepnego. Wołał 1000 tutejszych banialuków, a stanęło na 400, co i tak było za dużo, bo drugiego proponował mi za 300.
Potem ruszyłem do restauracyjki mijanej po drodze, która wyglądała prymitywnie i sądziłem, że jest tania. Niestetu, o zgrozo, ceny były takie same jak u dredziastego, pomimo krzeseł i stołów tonących powoli w piasku. Ceny na Zanzibarze są bardzo „płaskie” i nie wiele są powiązane z jakością. Ot zrzynają sobie nawzajem z kart.
Zacząłem targi o murzyński zestaw nr 1 z ośmiornicą, którego cena wywoławcza wynosiła 9 tys. szylingów. Właściciel zszedł tylo na 8 tys. podziękowałem i siadłszy nieopodal na kłodzie drewna zacząłem zakładać buty. Za parę minut zawołał żebym podszedł ikonfidencjonalnym tonem zapytał się ile chcę dać za tą ośmiornicę,. Bez mrugnięcia skłamałem, iż w Mieście jadłem takową za 3500, ale rozumiejąc jego korzystne położenie przy plaży, i że pewnie jest świeża ;-), zaproponowałem 5 tys. Po długich targach stanęło na 6 tys. (~12 zł), bez warzyw. OK, co mi tam po tej ich fasolce i szpinaku. Ale żebym tylko nie mówił nikomu – oznajmił szeptem.
- „ A niby komu? Turystom?”
„Nie! Lokalnym ludziom.” - odparł.
A więc to tak! Zmowa cenowa na mzungu. Można się tego było spodziewać.
Ale ośmiornica była dobra – Zwłaszcza przyssawki. Mniam, mniam.
Po obiedzie poszedłem przez wioskę do szosy i kawałek dalej w stronę Paje. W Jambiani jest bardzo mało betonu – króluje rafa. Poza lokaleskimi rowerami i motorkami, nic tam nie jeździło. Można było paść od słońca na upalnym asfalcie. Po kwadransie trafiła się daladala w moim kierunku. Potwornie upakowana, ale i tak kobiety szczelnie odziane w burki zcieśniły się jeszcze (co wydawało się niemożliwe), żeby zrobić mi miejsce. Ostatecznie nosiłem kefi i pozdrowiłem je „salam alejkum”...
Ver.1.0.