Kizimkazi (czyt. kiZimkaZi – „z”, nie żadne tam „ź”), 13.12.2010
Dzisiaj los uśmiechą się do Kizimkazi, które dostąpiło nieopisanej radości z oglądania oblicza Podróżnika! I to aż dwa Kizimkazi: I – K. Dimbani i II – K. Mtendeni.
Jest to zarazem, pożegnalna wizyta, bo na jutro Wczasowicz wzywa mnie do „powrotu do Afryki”.
Przyznam, że z szerokiej oferty nieodwiedzonych jeszcze plaż na Zanzibarze, nie zwiodła mnie tam bynajmniej miła uchu nazwa, lecz ponoć najstarszy meczet na Wyspie.
A więc tym razem w daladala nr 326 było pusto. Wsiadłem do kabiny kierowcy i byłem niezmiernie zdziwiony, że zaraz ruszył. Nie znał angielskiego, a jego pokrętne tłumaczenia w słahili na nic się zdały. Dziwne – pomyślałem. Nawet jeśli zjeżdża już z trasy, to czemu na pusto? Zawiózł mnie pod największy targ przy szosie na południe, gdzie już stała poprzednia daladala nr 326 i dokompletowywała pasażerów. Tejże to mnie przekazał.
Coś te kierunki południowe nie są zbyt oblegane, skoro też znalazło się miejsce w kabinie! A na północ, to nie da się palca wcisnąć...
Zapiąłem grzecznie pas. A co tu też mają „nowoczesność”. Zresztą i tak bym musiał, bo po drodze były aż 3 kontrole policyjne. Policjanci szczególnie lustrują daladale, bo, jak stwierdził kierowca: tu najłatwiej się do czegoś przyczepić i pokazał mi wszechświatowy gest liczenia pieniędzy oznaczający w każdym kraju „dawanie w łapę”. Widocznie też od tego jest wkażdym z krajów, policja. Kierowca wraz ze współpasażerem niezmiernie się uśmiali gdy im próbowałem przetłumaczyć staropolskie porzekadło: „policjant, dziwka i złodziej ...”.
Wysadzili mnie przy meczecie.
Jak wyglżdał?
Ano, jak wszystko tutaj – Przereklamowany! Lepiej jednak przyjechać tu dla nazwy ;-)
Potem poszedłem się napić do pierwszego sklepu. Na szczęście nie pozwoliłem otworzyć kapsla!
„Ile?!”
Sprzedawca dolej usiłował otworzyć butelkę, którą zakrywałem ręką.
„Ile?” – spytałem poraz drugi.
„Tysiąc” – odpowiedział niewyraźnie.
„Cooo !!! Przecież to jest 330 ml ! To nawet Koran potępia! Tak oszukiwać mzungu.”
Sprzedawca zrobił obrażoną minę. Pewnie to rybak. Rybacy już tak mają do mzungu. Na to podszedł do mnie jakiś starszy papasi, a może nie papasi, bo nosił kufiję i bródkę.
„Chodź do innego sklepu!” I zaprowadził mnie na tyły. Tam taka sama butelka kosztowała 350 szylingów – Jak dla ziomali!
Potem zwyczajowa gadka – szmatka: skąd, a po co, gdzie itd. Ożywił się na wzmiankę o najstarszym meczecie.
„Pokażę ci go w środku. Chcesz zobaczyć? Jestem zarządcą.” I na dowód wyciągną z kieszeni pęk kluczy.
Hmm. Wyglądał raczej na opyplusa. Chyba to jednak papasi. Może to klucze od domu, albo kazdy ma tu klucze do meczetu? – Pomyślałem. Wiedząc, że w meczecie nie ma nic do oglądania postanowiłem się go pozbyć.
„Wiesz co! Jak będę wracał. Teraz pokręcę się po okolicy” – rzekłem. A nie zamierzałem stąd wracać, tylko z Kizimkazi II, czyli Mtendeni.
Wioska była typowo rybacka, w piaszczystej zatoce. Jedynie na obu krańcach niewielkiej plaży usadowiły się resorty. Żyją tu raczej z pokazywania delfinów – sądząc po szyldach.
Na plaży rybacy sprzedawali ostatki połowy, gdy nadeszła ulewa.
Czy ja zawsze muszę przywlec ze sobą deszc?
Ale zauważyłem, że pada tylko na zachodnich wybrzeżach i na wschód chmury już nie docierają. Na szczęście była średnio lokalna...
Jeszcze kiedy padało ruszyłem do Mtendeni. Po drodze przyplątał się do mnie chłopczyk z muszelkami porcelanek, które chciał mi sprzedać. Potem oferował wyprawę na delfiny, a na koniec, gdy nie byłem niczym zainteresowany zaoferował pokazanie drogi za 5 dolców. Choć odmówiłem, to dalej mnie prowadził aż dotarliśmy pod bramę jakiegoś resortu. Tej bramy nie przekroczył.
A ja tak! Nie czciałem się wracać do asfaltu koło „kościelnego” (Czy jest „MECZETNY”?). Wiedziałem, że trzeba ić wzdłuż wybrzeża. Ale całe brzegi okupowały „resorty”.
Na końcu była dziura w murze, przy której prała młoda Murzyka. Nie tylko potwierdziła mi, że dojdę, lecz nawet ruszyła się kawałek i pokazała którą ścieżką mam iść. A nie łatwo dostrzec ścieżkę na tym złomowisku raf.
Szedłem niespiesznie podziwiając owady i kwiatki, gdy bezszelestnie zaszedł mnie z tyłu starszy Murzyn z maczetą. W ręku niósł jakieś bulwy. Jako, że nosił kufiję, padły standardowe „Salam alejkum...” i gadka szmatka. A znał skubany dobrze angielski. I wiedział gdzie jest Polska. Rzucił mi nawet:
„Teraz to nawet z nami w Anglii pracujecie...”.
Hmm. Wstydzić się czy cieszyć? Anglicy też w Angli chyba pracują?
Pokazał mi swoje pole. Na moje ubolewanie, że strasznie musi tu harować na tym gołoborzu, zaprzeczył i stwierdził, że ma całkiem „żyzną ziemię” (patrz zdjęcie).
Taaak. Rolnicy są zdecydowanie milsi od rybaków. Tak miło nam się gawędziło prawie pół godziny po czym, jeszcze raz upewniwszy się, czy wiem którędy iść, zniknął równie bezszelestnie jak się pokazał. Nic dziwnego – Oni po tej „tarce” chodzą boso !!!
W K. Mtendeni był kolejny, tym razem rasowy papasi.
c.d.n.
Ver. 1.0.