Z Madrytu wyleciałem po północy, a planowo mamy lądować po 7 czasu peruwiańskiego (GMT-5). Za oknami noc. Lecę cały czas ze słońcem, a ściślej, jego brakiem.
Nie wyspałem się. Już odwykłem od przesypiania każdej „wolnej” chwili w samolocie. Kiedy naszedł mnie śpik, to akurat wytoczyli kolację, a po kolacji śpik mnie opuścił. Tak więc przedrzemałem bardziej, zmuszając się do spania, żeby rano być na pełnych obrotach w nowym miejscu. Do tego dostałem miejsce w ostatnim rzędzie sekcji gdzie fotele nie kładą się do końca swoich wbudowanych możliwości. I jakieś takie wąskie jak na A340. A może to ja przytyłem?...
Na wszystkim oszczędzają w tych tanich liniach. Zimno, ciemno (nie można zapalić lampki), ciasno, brak filmów i muzyki a w samolocie prawie sami Indianie. I to w tych charakterystycznych kapeluszach, które ktoś im wcisnął dawnymi laty. Obok mnie siedzi Peruwianka, wracająca z Rzymu (pielgrzymki?). Zna tylko parę słów po angielsku, a mówi takim językiem, że nic nie pojmuję. Przechodzą jej znajomi i nieznajomi. Z każdym coś zagada (oni gadają ze wszystkimi jak leci), a ja się wsłuchuję i usiłuję chociaż rozdzielić słowa – Bezskutecznie. Jedyne co chwytam to „dżio”, co pewnie ma znaczyć „yo”. W Madrycie to chociaż rozumiałem piąte przez dziesiąte ze zapowiedzi płynących z megafonów w czystym kastylijskim.
Będzie problem. Ale to dopiero mañana.
Lima lotnisko, 8 rano [GMT-5]
Lotnisko – nic szczególnego. Ot odnowione i świeże. Wybrałem w bankomacie 200 nowych soli (prawie 1:1 ze złotówką) i od razu na starcie skasował mnie na 6,50 ns za „usługę”, co wykazał na wydruku. A mój bank gwarantował mi darmowe bankomaty na całym świecie. Lepiej było wziąć cash w zielonych.
Na zewnątrz wcale nie za gorąco. Brak słońca, mgiełka i 25stopni choć to prawie równik. Wyszedłem poza ogrodzenie i złapałem taksówkę za 20 ns (po małych targach) do centrum.
Jeśli bym miał porównać pierwsze wrażenie z miasta, do tego co już widziałem, to Lima przy lotnisku przypomina mi Dhakę (Dacca – stolica Bangladeszu). Ta sama goła cegła koloru zakurzonego różu indyjskiego, szkielety betonowe i sterczące, niedokończone druty zbrojeniowe na szczytach (bo czy już mają dachy?) domów.
Wybrałem zakwaterowanie w centrum, choć przewodnik straszy, że nie jest tam bezpiecznie, ale wolę nie dojeżdżać do starówki, by nie tracić czasu i pieniędzy.