Lima – Hotel España
Na „starym mieście” tuż przy kościele św. Franciszka zrobił pozytywne wrażenie już na pierwszy rzut oka. Wprawdzie taksówkarz chciał mnie „nagonić” gdzie indziej, ale jakoś bez przekonania i nienachalnie, no i odciąłem się od wszystkich dalszych dyskusji przez krótkie „No hablo Español”. W drzwiach hotelu przywitała mnie przemiła recepcjonistka zachowująca się tak jakby właśnie na mnie czekała i bardzo się ucieszyła na mój widok! A w środku... To tak jaby mieszkać w Muzeum Narodowym. Stary kolonialny dom z dwoma atriami na które wychodziły okna pokojów (czyli bardzo w nich ciemno) i galeriami na wszystkich piętrach. Atria przykryte szklanymi spadzistymi dachami. Na najwyższej kondygnacji bardzo porządnie utrzymany ogródek i restauracyjka. Całe wyposażenie i wykończenie (drewno), co najmniej sprzed 100 lat. Na ścianach obrazy olejne w grubych ramach, przeważnie o tematyce religijnej, choć było i kilka „modern” lecz w dobrym guście. W każdym kącie i na poręczach rzeźby klasyczne, niewiele „sztuki inkarskiej” i żadnej „cepelii”. Na dodatek w hallu i restauracji Internet WiFi (płatny umiarkowanie, na własne oświadczenie). Hotel miał też wady: brak wentylatorów, słaba wentylacja grawitacyjne i nowe pokoje powydzielane z dużych korytarzy i innych pomieszczeń przypominały hinduskie pateractwo.
Ciudad de los Reyes
Lima nie sprawia wrażenia metropolii. Z powodu silnej aktywności sejsmicznej brak tu większych budynków. Ot taka rozwlekła wiocha w amerykańskim stylu (bardzo długie ulice pod kątem prostym do siebie). Do tego utrzymująca się aż do południa mgła...
Na starówkę limańską wyszedłem tuż przed południem i obszedłem ją pieszo całą do późnego popołudnia, czyli gdy porządni Peruwiańczycy leżeli na sjeście. Co tam widziałem nie będę opisywał. Niech łaskawy czytelnik uzupełni sobie wiadomości z przewodnika, albo z Internetu. Wspomnę tylko o wizycie u św. Róży i to tylko tyle, że oo. Dominikanie zawsze są niezawodni w szerzeniu „moderny”, oczywiście pod przykrywką remontu.
Jest tu podobno „coś” jeszcze do zobaczenia i jakieś plaże, ale podaruję je sobie i jutro rano spadam do Nazca.
PS. Bankomat w „zwykłym” banku nie pobrał żadnej (oficjalnie) prowizji. A więc to tylko bankomaty „Global Net”, lub być może tylko na lotnisku zdzierają te 3,25%.
Wieczorem na „Plaza de las Armas” kupowałem hamburgera o zachęcającej nazwie „El moreno”. Przede mną stała jakaś dzika (biała z Hameryki lub innej UE), Chuda jak szpuk, skąpo ubrana i bielutka jak ja (znać, że dopiero co przyleciała). Poprzez przewiewną, półprzezroczystą, „bez pleców” mini sukienkę koloru czarnego widać było brak majtek (a może nosiła stringi?). Kiedy się odwróciła, to aż mnie odrzuciło: Szkliste, mętne oczy narkomanki, wielki kinol z krwawymi nabiegnięciami i siniakami, pewnie rozdęty od wciągania koki. Taaak. Mniej zachęcające niż z tyłu...