3.2, 10:00
„Must to see” zaliczone! To ostatni raz płacę taką kasę za to, że podobno muszę coś zaliczyć. Obejdzie się beze mnie.
Wstałem o 4 rano, aby dojść piechotą te ok. 1650 schodów do 6 rano, kiedy to otwierają tą kupę kamieni. Lało jak z cebra. Ciemno jak u Murzyna w … . Dobrze, że Szwedzi mieli dwie latarki. W połowie miałem już dość (nienawidzę schodów) i poszedłem drogą dla autobusów, które wjeżdżają tam za ok. 40 zł (Maria Jesus Rodriguez od razu, mniej ambitnie, wybrała autobus). Droga była dłuższa, namoknięte dżinsy ciążyły u nóg jak dwa Dzwony Zygmunta więc wylądowałem tam o 6:30. Cały czas lało. O 7:00 naleźliśmy naszego umówionego anglojęzycznego przewodnika. Oprowadzał nas w deszczu przeszło 2 godziny. Potem czas „wolny” gdzieś do 11, bo o 12 muszę być w Aguas Calientes (niech się w końcu zdecydują jak to się pisze: czy „li”, czy też „ll”). Przy takiej pogodzie Waine Picchu sobie odpuściłem. Poszedłem do najwyżej położonego domu „Domu Strażnika” i do „Mostu Inków” i wtedy wyszło słońce. Zrobiłem zdjęcia, dokładnie takie jak na pocztówkach (stamtąd je robią). Czyli sukces! Z powrotem wyruszyłem po 10, aby mieć więcej czasu na kontemplowanie przyrody. Po drodze spotkałem grupkę białasów, jedną ze setek, tyle, że z tej, gościu zagadnął mnie po czesku, jak daleko jeszcze do szczytu! Czy ja mam wypisane na czole, że rozumiem po czesku?! Sprawdzę jak tylko znajdę jakieś lustro!
Oczywiście zaczęło lać i na dole byłem spóźniony. Ledwie się załapałem na pociąg do elektrowni...