Uros, 5 II, 9-11
Z pięciominutowym spóźnieniem „podjęto” mnie z hotelu, zawieziono na przystań i załadowano, wraz z dwudziestką innych turystów na stateczek. Przewodnik miał być anglojęzyczny i był, tyle że ja byłem jedynym anglojęzycznym pasażerem. Biedaczek musiał produkować się po hiszpańsku, a potem podchodził do mnie i referował mi to samo po angielsku.
Że też oni nie wpadli na to, aby wszystko nagrać i puszczać z taśmy. Może lubią się produkować? Zauważyłem to już u komiwojażerów zachwalających godzinami swój towar po autobusach. Fakt, że hiszpański sprzyja „nawijaniu”, może nie tak jak włoski, ale na pewno nie zdzierają sobie gardeł i nie łamią języków tak jak przy germańskich, czy takim chińskim. Toż wiadomo iż Włosi paplają stale jak papużki faliste.
Ale ad rem. Uros to czysta cepelia. Każdy kto był na imprezach, typu „elephant riding” w Syjamie, ten wie jak to wygląda. Nie żebym to krytykował. Przecież wiadomo, że muszą to połączyć z komercją aby zaoferować niskie ceny. Gdybym „samodzielnie” wybrał się na Uros, to kosztowało by mnie to znacznie więcej. A Urosi, z czegoś chcą żyć. Łapanie ryb już im się znudziło i jedzenie na okrągło sitowia też nie jest pociągającą perspektywą (wiem, bom to próbował jeść w ramach atrakcji tej wycieczki). Już na starcie kasują 5 soli za wejściówki. To taki podatek dla społeczności Uros. Ciekawe jak by cienko piszczeli, gdyby im mieszkańcy Puno nałożyli taki sam podatek w ramach wzajemności :-))) A więc wracając do rzeczy, niniejszym obalam powszechny mit na temat pływających wysp na jeziorze Titicaca. ONE WCALE NIE PŁYWAJĄ! W peruwiańskiej części, we większości jest to bardzo płytkie jezioro (choć ma też głębie poniżej 200 m), a szuwary wchodzą daleko w głąb. Do tego wszystkie te osławione „pływające wyspy” nie są na jeziorze, tylko w zatoce, nad którą leży Puno i która jest całkowicie zarośnięta sitowiem. Wystarczy takie sitowie „obalić” i już można na nim stać. To co się rozkłada od spodu jest stale skrupulatnie uzupełniane z wierzchu, a głównym zajęciem mieszkańców jest koszenie sitowia. Czyli wyspy są całkowicie zakotwiczone na dnie. Po drugie, Uros nie jest wyspą, tylko atolem, złożonym z małych, „kilkurodzinnych” wysepek ułożonych na około centralnej laguny. Aż ciśnie się na klawisz podobieństwo do „backwaters” na wybrzeżu malabarskim. Mają tam 2 szkoły i kościół (Adwentyści dnia Siódmego), prąd z baterii słonecznych do... a jakże, do zasilania telewizorów! Nowych domów już nie stawiają ze sitowia, tylko z blachy falistej. Sitowie jest dla turystów :-) Wygląda na to, że poszczególne wysepki - „osiedla” inwestują w łodzie pasażerskie, bo każda z nich przywozi pasażerów tylko do siebie. I tak nigdzie nie polezą do sąsiadów, bez zmoczenia się. A tam już czekają zapasieni tubylcy, niby to przypadkiem, odziani w świeżutkie stroje indiańskie z Cuzco. Tylko wystające spod spodu dresy Ferdynanda Kiepskiego zdradzają, że cała ta szopka jest dla nas. Odkrywają, niby to leżące przypadkiem stoiska z pamiątkami (pewnie made in China). Potem zawiozą łodziami z sitowia do sąsiadów, ale za dodatkową opłatą, a ci sąsiedzi okazują się być śitowianym resorcikiem z bungalowami w kształcie ulów i paroma knajpkami. I na koniec jeszcze parę straganów. I dlatego to bilet kosztuje 10 soli z odebraniem i odwiezieniem do hotelu.