Santiago de Chile, 16 II, 21:00
Męczące jest Chile dla „plecakowca”. Zresztą, jak dotąd, można to napisać o AP (Ameryce Południowej). Rzadko, w których miastach, hostele „występują kupą”, jak w Azji. Zazwyczaj są rozsianie, mniej lub bardziej równomiernie po całym mieście. Oj, nie mają „zmysłu turystycznego”. Przecież takie nazwy dzielnic/dystryktów jak: PaharGanj, Colaba, Thamel, Gulshan, Saddar Str., Bencoulen Str. Kojarzą się Podróżnikowi jednoznacznie, błogo i przytulnie z tanim spaniem, tanim jedzeniem i niekoniecznie tanimi rozrywkami. A Podróżnik wymienił, te z pamięci, bo mu się „wryły”. Było też wiele innych, których nazw nie pomni, bo bywał tam rzadko.
Oprócz „rozproszenia”, w AP można zauważyć zjawisko „ściemniania się” noclegu, już opisane z La Serena. Bez gruntownego rozpytania się u tubylców, nieświadomy podróżnik może wielokrotnie przechodzić mimo, a i tak pokoju nie znajdzie.
Nie wiadomo czego się obawiają? Chęć ominięcia podatków? Nic z tego! Sąsiedzi i tak wiedzą. Sąsiedzi wiedzą nawet więcej niż myśli ściemniający!
Problem był dokuczliwy, ale do przyjęcia, póki Podróżnik obijał się po metropoliach, tak do circa pół miliona mieszkańców żyjących na kupie, ale Santiago... O Santiago, to już 6 milionów i ma kilka „centrów”!
„Co to jest!” - Powie nie jeden. - „W Indiach dopiero od 5 mln. Nadają prawa miejskie”.
Tak! Ale w Indiach bardziej trzymają się kupy niż tutaj. W AP jest moda na zabudowę jednopiętrową, stąd miasta bywają bardzo rozwlekłe, jeśli tylko ukształtowanie terenu na to „im” pozwala.
Anyway, jak mawiają starzy Indianie, Podróżnik wylądował w Santiago o 13:20, a dopiero o 16:15 zasiadł na swoim łóżku. Nie, żeby cały czas całował klamki, jak w La Serena, choć i to się zdarzyło. Pierwszy cel obrał z przewodnika zaraz przy dworcu kolejowym (najtaniej). Głupi nie zwrócił uwagi, na strzałkę poza mapę i nie doczytał adresu: San Vincent 1798. Tak, tak, a na kwartał (w AP odmierzają miasta na kwartały) przypada ok 100 numerów. Ulica San Vinent dwa razy kończyła się, by kwartał dalej kontynuować, co nie było uwzględnione w numeracji. 19 kwartałów! Przeszło trzy kilometry, w upale i w długich spodniach (we Valparaiso było chłodno), by dowiedzieć się, że hostel się „przeniósł” gdzieś do dzielnicy „Brasil” (do Brazylii, he, he).
Z powrotem (nie całkiem, bo trochę „w bok”) Podróżnik użył autobusu miejskiego, na gapę (w Santiago są tylko karty zbliżeniowe i kierowcy nie sprzedają biletów). W knajpce, kelnerki powiedziały o jakimś tanim alojamiento gdzieś „off” drogi – okazało się 3x droższe! A więc znów z przewodnika – na Av. Republica. … Już nie istnieje! Co jest? Przewodnik z 2008r. i już nieaktualny?! Oj podpadł mi „Footprint”.
Już Podróżnik rozglądał się za autobusem „do Brazylii” (wg przewodnika są tam też inne hostele), ale żadnego tu nie było. Rad nie rad, pójdzie piechotą. To jakieś 2 km. Ale po drodze rozpytywał się w każdym „residencial, alojamiento” i hostelu. Były za drogie na jego kieszeń. W ostatnim (też za drogim) na szczęście było pełno. „Na szczęście, bo tylko w tym przypadku właściciele kierują do konkurencji.
„O tam jest, gdzie wyjeżdża te białe auto. Przy policji!”.
Podróżnik nie bardzo wierzył w te wskazówki, ale, że było mniej więcej po drodze do „Brazylii”, to skręcił w tą uliczkę. Idzie. Idzie. Minął komisariat karabinierów i nic. Wrócił się na posterunek i pyta wyuczonym zdaniem:
„¿Hay un alojamiento cerca aqui?”
Coś pokazali, a tam tylko kamieniczka z chilijską flagą. Widząc niedowierzającą minę, karabinier poszedł aż do drzwi bez, nawet numeru i nadusił dzwonek. A w środku... W środku był/jest ukryty „rasowy” hostel dla plecakowców, z dormitorium, kafejką internetową, WiFi, patio, TV, stołem bilardowym, kuchnią, itp. za 6000p (dorm) ze śniadaniem.
„Hostel Sammy” (zaznaczyłem dokładnie na mapie), mieści się między policją a „muzeum” S. Allende (tego ruskiego agenta, którego usunął Pinochet). Prowadzi go jakiś białas o imieniu Karol (Charles), narodowości nie wiem jakiej (a z faflącej angielszczyzny nie mogę dociec). Chyba lewicowiec, sądząc z portretów Allende na ścianach. Podróżnik nie chce dać zarobić lewakowi, ale czy ma wybór? Wyższa konieczność! Większość mieszkańców „Sammy” stanowią Żydzi.
A trafiło mu się jeszcze lepiej z powodu braku miejsc – bo dwójka. Jest to pomieszczenie, w którym normalnie nie kwaterują, używając je na „szkółkę hiszpańskiego”. Trzeba się wynieść o 10 i z powrotem wprowadzić o 14. Z powodu na tą niedogodność kasują za dwójkę jak za dormitorium. A co tam, jeśli to w dzień. I tak mnie nie będzie.
Zapytacie „Dlaczego się ściemnia”? Nie wiem, nie pytałem. Może chce się odciąć od przypadkowych (jak ja) i lokalnych klientów. Wszak rezerwacje są przez Internet. Byle jaki niegramotny już tu nie trafi.
„Hostal Sammy” (to chyba imię psa hotelowego) szczyci się swoim śniadaniem z pancake. Do niczego te pankejki – jakieś grube zakalcowate placki, z wyglądu przypominające racuchy, a w smaku ziemniaczane z bananami. Smaży je co rano jakiś sflaczały chłopaczek. Pewnie pracuje tu za nocleg i jakiś napiwek.