Santiago to jest Miasto (6mln). Michałowi by się spodobało.
Zaliczyłem dzisiaj wszystkie 4½ linie metra, a nawet nie liznąłem jednego procenta tej metropolii. To nie tak łatwo, jak z Limą – do centrum, starówka, a resztę olać. Tu też oleję chcąc nie chcąc bo więcej niż 2 noce nie zostanę. O Mieście nie będę pisał. Proszę sobie uzupełnić z Wikipedii, albo innego źródła.
Spotkałem w katedrze te same 4 Polki ze San Pedro. Zdążyły zaliczyć Wyspę Wielkanocną. Na to się nie szarpnę. Oficjalne ceny samych biletów lotniczych, to ponad 600 baksów. Załóżmy, że u jakiegoś agenta wydębił bym połowę, w co wątpię (to nie Azja), to i tak za dużo, bo koszty na miejscu, itd. A może tak „obrócić” jednym dniem?...
Akurat w takich przypadkach wychodzi „wyższość turystyki zorganizowanej nad włóczeniem się z plecakiem”. Wbrew temu co wygadują z pogardą „plecakowcy” o „zorganizowanych”, nigdy nie osiągną takiego dna cenowego, no chyba, że przepłynęli by te 3700 km na materacu i jedli sam plankton. To co innego niż kupowanie biletu autobusowego do sąsiedniej wsi. Agenci potrafią wyciągać dobre ceny kupując bilety hurtowo, „tu ująć tam dodać” i oferta musi wyjść konkurencyjna, bo przecież inny agent nie śpi tylko kombinuje po nocach jak by tu zabrać klienta. Zjawisko to nie jest w AP tak dobrze widoczne jak w Azji, bo też miejscowi nie mają „takiej żyłki handlowej”, nie mniej też występuje.
Postanowiłem odszukać jakąś Polonię (są ślady w Internecie). Pierwsze kroki skierowałem do polskiej ambasady na Providencia. To taka luksusowa dzielnica na pn-wsch., same ambasady i kliniki chirurgii plastycznej, ew. salony piękności. W Ambasadzie (na której powiewała spłowiała jak niezapominajka flaga Eurokołchoza) przyjęto mnie tak, jak we większości polskich placówek w których bywałem – tzn. z popłochem (Co on tu chce, skoro nic mu nie jest? Może to jakiś agent, albo tajny rewizor?), nieskrywaną irytacją, zbywaniem i takimi podobnymi. Po co im przeszkadzam w ciężkiej pracy dla naszej umiłowanej Ojczyzny.
Podobnie było i tutaj - zbyto mnie jednym telefonem do gościa z tutejszej Polonii „której w zasadzie nie ma, tylko kilkaset osób”.
Kilkaset osób w jednym mieście, to mało? Po rychłym wyjściu zadzwoniłem pod podany numer. Odebrała miejscowa (?)/ gosposia (?)/ z pracy (?) i powiedziała po hiszpańsku, że Pan jest na wakacjach i wróci w piątek 27-ego i czy coś przekazać? Byłem z siebie dumny, że wszystko zrozumiałem (choć mówią tu wyraźniej niż na północy kraju), ale do 27-ego czekać nie będę. Pewnie wiedzieli, że go nie ma i specjalnie dali mi ten namiar...
Oj odległości tutejsze, to nie La Serena. Samo dojście od metra do ambasady i z powrotem i już czułem w nogach...
Chciałem ja odwiedzić grób gen. Pinocheta. Niestety okazało się, że lewicowy rząd skremował go potajemnie w innym mieście i prochy wydał rodzinie do pochowania ze 150 km od Santiago. „Z uwagi na groźbę antypinochetowskich demonstracji”. Już w to wierzę! Lewica nie przepuści żadnej okazji do autopromocji. Pewnie nie takich zamieszek się obawiali, he, he! Ten potajemny pochówek, zaraz skojarzył mi się ze skrytymi pogrzebami demonstrantów zamordowanych przez komunistów w 1970 na Wybrzeżu. Tak! Lewicowość jest ZBRODNIĄ PRZECIW LUDZKOŚCI już ze samego faktu jej wyznawania. Dlaczego? To nie jest odpowiedź na blog podróżniczy tylko filozoficzny... Jedno zauważyłem w Santiago: Wszelkiej maści lewactwo i lewusy mają się dobrze i wszędzie się manifestują. Znaczy, Pinochet spartolił...
Chyba w środku Chile mogę już skonstatować: Ze znajomością angielskiego w Chile jest gorzej jak w Boliwii.
Santiago, Śr. 18 II, 17:30
O 22:00 jadę do Argentyny. Świadomie opuszczam „Krainę Wielkich Jezior” na południu, i jeszcze dalsze, a chłodne Południe. Zostawiam to innym Podróżnikom do „odkrycia”. I tak mam poślizg. Nie planowałem siedzieć cały tydzień w Chile! Wracając z dworca autobusowego (jednego z pięciu) „odkryłem” parę hotelików, których w poniedziałek nie zauważyłem – Widocznie pot zalewał mi oczy ;-)
Jestem wykończony dzisiejszym dniem w mieście. Dzisiaj odwiedziłem: „Brazylię”, Bellavistę & Lastarrię i jeszcze raz Providiencję i centrum (inne fragmenty), wjechałem kolejką na „Gubałuwkę”, tj. San Cristobal do sanktuarium Niepokalanego Poczęcia pod wielką figurą Matki Bożej, widoczną prawie w całym mieście (wszystko metrem i piechotą).
„Normalny” obiad (wszystko nie doprawione i przesolone, to reguła w Santiago) zjadłem tanio na Providencji. Tak, to nie przypadek. Tą prawidłowość odkryłem w innych wielkich miastach. W drogich dzielnicach na około dużych biurowców „grupują się” małe knajpki lub paszarnie, które czekają codziennie tylko jednej chwili – pory lanczu. Tylko dla niej egzystują. Specjalizują się w karmieniu pracowników owych biurowców, którzy wcale nie są bogaci. 1000 peso za obiad ze sałatką. Takich cen nie ma nawet w knajpkach dla plecakowców chyba, że hamburgery bagietki i kanapki, na które już patrzeć nie mogę (też zresztą niesmaczne). Cały pobyt w Chile, a już szczególnie Santiago kojarzy mi się z hamburgerem.
Jeszcze o metrze.
Wczoraj kupiłem za 10 zł kartę (zbliżeniową) na komunikację miejską. Kartę się ładuje (400p za przejazd poza szczytem) i płaci w metrze i autobusach. Dziś zabrakło mi dwóch przejazdów – Poszedłem doładować w metrze:
„700 peso”
„Ale ja chcę dwa przejazdy!”
„Można 700 albo 1000”
No i masz babo placek. 2 przejazdy to 800p, a 3 to 1200, czyli zawsze by mi coś zostało (jak się ładuje więcej, to można dowolną kwotę). Co za głupota. I co ja z tą kartą zrobię? Zostawił bym Błahemu (pewnie mu się przyda) ale gdzie i jak?
A jeśli ktoś nie planuje jeździć autobusami, to lepiej niech takiej karty nie kupuje. W metrze są też bilety jednorazowe, a w autobusach nie! Karta nie daje żadnych korzyści ani zniżek, jak TransitLink w Singapurze.
PS. W całym metrze nie ma ani jednej toalety!
Na liniach zielonej i niebieskiej w niektórych porahc jeżdżą pociągi „pospieszne” zatrzymujące się na co drugiej stacji (jedne na tych a drugie na innych).