San Augustin, Pon. Wielkanocny, 13 IV
Nie wiem co mi strzeliło, że dałem się namówić na konne zwiedzanie. Chyba byłem zbyt zaspany, po nocnym autobusie i kwarcie rumu.
Tutaj, jak zazwyczaj w takich dziurach „naganiacze” hotelowi łączą w jednej osobie właściciela hotelu, agenta podróży i organizatora usług turystycznych. Dałem się „złapać” do hotelu świadomie, acz niby „z łaski” bo cena 10 tys. wydała mi się przystępna.
Hotel miał być 1 km za miastem. Niestety okazało się, że stromo pod górę, czyli ten kilometr to jest do miasta, a z powrotem ... :-( Tak w sam raz na dłuuugi pobyt.
Gdybym jeszcze raz był w San Agustin, zamieszkał bym w centrum (zapewne taniej). Jest tam Internet, pełno tanich knajp, supermarkety i 2 bankomaty.
Właściciel i wszechagent w jednej osobie namówił mnie na konie. Pierwotnie chciałem tą trasę (niecałe 10 km) „zrobić” piechotą. Nie mniej widząc stromiznę okolicznych pagórków „złamałem się”. Oczywiście nie za darmo – Zszedł z ceny 15 tys. Lecz i tak suma, którą zapłaciłem (55 tys.) to było więcej niż za 20-o godzinną podróż z Bogoty. A tylko 3 godziny. No ale byłem sam a płaciłem za 2 konie i przewodnika.
Pierwszy raz (o ile pamiętam) w życiu jechałem konno. Jeździłem już na słoniu, wielbłądzie, psie ale na koniu? Nie pomnę...
Jak na pierwszy raz poszło mi nieźle. Ani razu nie spadłem, nawet robiąc jedną ręką zdjęcia z konia. A droga nie była łatwa, kamienisto – błotnista, miejscami zbyt stroma nawet dla pieszego, tak że konie się zsuwały po mokrej glinie. W 90% długości nieprzejezdna dla pojazdów kołowych. W dolinkach konie zapadały się w błocie po strzemiona!
Moja szkapa nazywała się Hortencia. Oficjalnie Doña Hortencia, dla znajomych Muña.
Wyrywna była.
c.d.b.n.
Ver.1.0.