Bogotá - Monserrate, 20 IV, rano
--------------------------------------
Cerro de Monserrate to jedna z górek pasma ograniczającego Bogotę od zachodu (ściślej od SWW), „spoglądająca” na centrum.
Pogoda nie była sprzyjająca. Ale miejsce prześliczne!
Znać, że mrozów tu nie znają, bo rosną wielkie datury. Wilgotność ze 100%, chłodna – Co rusz jakaś przesuwająca się chmurka „zaczepia brzuchem”, skrapiając wszystko mżawką. Na widoki trzeba czatować, a już szczególnie na tęczę nad Bogotą.
Stoi tu „Narodowe Sanktuarium” „Del Señor Caído” („Pana Upadłego” ?). Ślicznie zadbane ogrodniczo i z gustem, co jest rzadkością w AP. Od stacji kolejek (linowej i linowo szynowej) prowadzi do sanktuarium droga krzyżowa.
Wjechałem tam kolejką linowo – szynową („Na Gubałówkę”), drogo, bo za 7 tys. peso i planowałem zejść piechotą. Ale powiedziano mi, że droga jest zamknięta, - że niebezpiecznie i coś tam po hiszpańsku. A może po prostu naganiali pasażerów do kolejki ;-). Postanowiłem więc, zjechać kolejką linową i czekałem zgodnie z rozkładem do 9:30.
Do kościoła nie wpuszczano z powodu sprzątania [sic!]. Zostało mi, poza „polowaniem” na widoki w dziurawych chmurach, kręcenie się wśród licznych straganów i obserwowanie kolibrów z długimi ogonami, nakłuwających dziobami kwiaty datury u podstawy. „Trąbki” kwiatów były zwyczajnie za długie dla ich wcale nie-krótkich dziobków i inaczej musiałyby chyba wybierać nektar swoimi długimi ogonkami.
O 9:30 okazało się, że kolejka linowa ruszy dopiero w południe i było, nie było, musiałem zjechać jak wjechałem za kolejne 7 tys.
Bogotá - Candelaria, 20 IV, w południe
---------------------------------------------
Na dole ruszyłem do „Avianki” walczyć o zwrot ok. 60 tys. peso „podatku wyjazdowego od rezydentów”. Tu należy się małe wyjaśnienie o co chodzi:
Kupując bilet wylotowy w Kartagenie, przez Internet, za nic nie mogłem tego przeprowadzić jako rezydent „otros paises”. Ba, nie przewidzieli nawet innych kart kredytowych niż amerykańskie (północne i południowe), jakby poza Amerykami nic nie istniało. System rozpoznawał moje IP jako kolumbijskie i nie pozwalał przeprowadzić transakcji w innej wersji. Kupiłem więc ten koszmarnie drogi bilet jako Kolombiano podając USA jako kraj wydania karty. Na dodatek jego cena obecnie spadła o prawie 100 tys. peso (wraz z kursem U$D), co jest jasnym dowodem, że bilety kupowane wcześniej wcale nie muszą być tańsze! {A Ekwador?! To przez ten bilet z Kartageny tam nie pojechałem! :-C}. No i system transakcyjny doliczył mi na sam koniec „podatek wyjazdowy”! Jako, że nie byłem rezydentem Kolumbii postanowiłem wydrzeć „im” te pieniądze z gardła. Pierwsze podejście wykonałem już w Pasto, ale odesłano mnie do Bogoty.
Panienka z „Avianki” powiedziała mi, że jest to owszem, możliwe, ale tylko na lotnisku. Dlaczego? Tego nawet mi nie próbowała wyjaśnić, jako że ledwie mówiła po angielsku, a po hiszpańsku nawet się „nie nagięła” do mojego poziomu. A szkoda. Bo gdybym znał procedurę, to lepiej bym rozplanował ostatnie wydatki.
Potem „rzuciłem się we wir zakupów”. Trzeba przecież przywieźć parę upominków dla rodzinki i jakieś pamiątki egzotyczne. Niestety AP nie grzeszy porządnym lokalnym rękodziełem. Największy wybór był w La Paz i Salwadorze, a Bogotá to tak raczej „uboga”. Na moje szczęście akurat na Candelarii rozłożył się jakiś okolicznościowy jarmark (każdy pretekst jest dobry, a świąt im nie brakuje). Wydałem wszystko, zostawiwszy jeno trochę gotówki na hotel, autobus i na obiad. Po zapłaceniu hotelu udałem się do knajpy prowadzonej przez Żyda na coś odmienniejszego od kolumbijskich „menu por dia”. Niestety kosztowało mnie to „odmiennie” i musiałem wybrać z bankomatu jeszcze trochę gotówki, której resztę wydałem na dodatkowe pary kolczyków (ma się tych dziewczyn ;-).
Te zakupy „na siłę” to są skutki zasady, że wcześniej nie kupuję nic, co bym musiał potem dźwigać na swoim grzbiecie.
Lotnisko Eldorado, od ok. 15-tej
-------------------------------------
Na lotnisku byłem przeszło 4 godziny przed wylotem, bo nie wiedziałem jak długo potrwa walka o wydzieranie urzędnikom – pasożytom tego podatku. Procedura wygląda następująco:
Należy się odprawić na lot i z kartą pokładową zgłosić się do lotniskowego biura „Avianki”. Panienka przy odprawie dała mi miejsce w środku, choć chciałem przy oknie. Jak to? - Zdziwiłem się. Na cztery godziny przed wylotem, nie ma już miejsc do wyboru?! Na moje natarczywe „molestowanie”, zrobiła „coś” w komputerze i już miałem miejsce pod prawym oknem. W „Aviance” zrobili mi fotokopię paszportu, wbili stempelek, także na karcie pokładowej i kierownik wypłacił mi 57 tys. peso w gotówce.
Jak to?! - Oburzyłem się. Z moich wyliczeń wynika 61300 peso!
Z wyraźnym wyrazem irytacji na twarzy wyciągnął z szuflady i rzucił mi dodatkowe pieniądze, nawet nie sprawdzając trafności moich obliczeń!
I co tu teraz „począć” z „takim” cashe'em? - Kupiłem 20 euro. Powinienem był zapłacić 60400 (po utargowaniu kursu), ale nie przyznałem się do posiadania drobnych. Nie problem. Co tam 400 peso. To sprawdzona metoda w Kolumbii.
Zostało mi 1300 a do odlotu szmat czasu. Hamburgera na drogę kupiłem już wcześniej, ale o piciu nie pomyślałem. Suszy jak po winie. Co zrobić. Na tranzycie wszystko będzie drogie, o ile będą akceptować peso. Wyszedłem na zewnątrz, aż na parking. Stało tam wielu „chodnikowych handlarzy”. Podszedłem do jednego i pytam się o wodę:
„2000 peso!” - Woła. Otwieram kieszonkę i pokazuję ostatniego tysiaka,
- „Mi último mil.¿Tiene quarto litro?” - że niby chcę ćwierć litra.
Rozejrzał się po swoim „stoisku”, mieszczącym się na dwóch płytach chodnikowych (0,5 m2) i dał mi sok. Mówi, że kosztuje 1500, ale niech będzie jego strata (he he cwaniaczek! Marketowa cena to 800. Akurat ten pamiętałem). Tacy są Kolombianos.
Metodę na „brak kasy” stosowałem zresztą przy kupnie „regałów” („regalos” - upominki). Najpierw ostro targowałem cenę, a potem i tak nie miałem wystarczającej sumy pieniędzy (wymaga to przygotowania gotówki po różnych kieszonkach). I zawsze się zgadzali.
Zresztą ceny rękodzieła wzięte są „z księżyca”.
Na prześwietlarce „security” przyczepili się do mego soczku. Że niby muszę go całego wypić, albo go skonfiskują (Mają te same debilne przepisy co w Eurosojuzie!).
Jak to?! - Oburzyłem się. Do odlotu jeszcze trzy godziny, a tu już wszystko za dolary! Mam umrzeć z pragnienia?!
„Un pocito” - odparła ochroniarka i gestem pokazała mi, iż mam udawać że wypijam ;-| . „Łódka Bols”, „bezalkoholowe” - fajnie, tylko po co było wprowadzać te przepisy „tylko dla idiotów”. Samoloty latają już od stu lat, a płynów nie można wnosić od paru dopiero...
Nie wspomnę o ćwiartce rumu w plecaku. Panienki go „przeoczyły” ;-). Normalnie „bezalkoholowy”... ;-}
Przed wejściem do „gejtów” kolejne rycie – tym razem ręczne, przez samych panów, ale to chyba się są celnicy. A może to pierwsze sprawdzanie było dla ochrony... sklepików wolno „cłowych” i „wysoko cennych” przed „nieuczciwą konkurencją”? ;-)
Boeing 767-200ER linii „Avianca”, AV18 , 20 IV, 20:00
--------------------------------------------------------------
Siedzę już w samolocie i przez okno patrzę po raz ostatni na AP. Za chwilę odlatuję do Barcelony – Mam cichą nadzieję, że do tej w Hiszpanii ;-).
Żal serce ściska. Szkoda mi wyjeżdżać :-( Wprawdzie po miesiącu w Brazylii miałem już dosyć tej podróży, lecz Kolumbia (a w szczególności Wybrzeże karaibskie) tak mi „podładowała akumulatory”, że mógłbym jechać następne trzy miesiące.
A Ekwadoru jak szkoda! Buuu :-(((
Czy ja jeszcze tu wrócę?...
Ver.1.0.