Droga do Maracaibo, 7 IV, 7 rano
Małe busy średniodystansowe wychodzą w sumie drożej w stosunku do dalekodystansowych „lodówek” (nawet dwukrotnie za 1 km), oczywiście bez wydawania jakichkolwiek biletów do ręki ;-)
Za oknami (teraz) suchy, kaktusowo – akacjowy busz, co sprytny Chavez oczywiście wykorzystał i poumieszczał billboardy głoszące: „La revolucion del Aqua” (rewolucja wodna) ze swoją gębą. Trzeba przyznać, że „towar” o nazwie „rewolucja” eksploatuje oż do dna, a w rzeczywistości nie buduje nawet „drugiej Kuby”, tylko od razu prywatną republikę bananową kolesiów.
...
„Pojawiła się” Matka Boża z Gwadelupy, która tak jakoś „zniknęła” przez czas podróży po Brazylii
…
Odnoszę wrażenie, że Coca-Cola jest tu „chrzczona”. Smaku „ma mniej” a jest jeszcze słodsza niż w Brazylii.
…
Wjeżdżam do Maracaibo przez gigantyczny most nad cieśniną. Po prawej (na północy) mam szeroką zatokę, a po lewej bezkresną lagunę, która była kiedyś największym jeziorem AP. To z niej pochodzi większość wenezuelskiej ropy, a Maracaibo jest największą bazą tranzytowo – przeładunkową.
Maracaibo, 7 IV, przed południem
Z uwagi na połowę dnia, nic już nie zwiedzam w tym przemysłowym mieście. Albo ledwie zdążę do Kolumbii, albo będę musiał tu nocować.
Na terminalu miałem zamiar szukać autobusu do Maicao, lecz tłumy nachalnych naganiaczy, jak i wygląd pojazdów, skłoniły mnie do posmakowania przygody – czyli podróży „taxi por puesto” (współdzieloną taksówką).
Urządziłem małą licytację wśród tłoczących się agentów – kto da taniej? Kierowcy wtrącali do tego swoje trzy grosze niżej, tzn., że gotowi są jechać jeszcze taniej niż wołają agenci. Ale spośród najkorzystniejszych ofert wybrałem samochód, którym miał jechać wyraźnie nietutejszy gościu. Tak na oko wyglądał na „białasa” mooocno opalonego (przede wszystkim z powodu wzrostu). Ubrany był cały na czarno. Czarne dżinsy, wysokie buty „górskie” na solidnym traktorze, czarna, obcisła koszulka z rękawkami do łokci i czarna czapka „leninówka” (?). Całość, poza butami, przedstawiała była francuskiego malarza, albo poetę (wg filmów biograficznych).
I jeszcze bagaż! Za sobą ciągnął niczym pieska na smyczy, czarną „lotniczą” walizkę na kółkach. Przez ramię i kark miał przewieszoną mniejszą walizeczkę, sztywną, przypominającą płócienny, gruby neseser, potwornie rozdartą wzdłuż jednej z krawędzi.
Taaak. Bez wątpienia jakiś egzot. Niby „west” ale nie „west”. Upał przekraczał grubo 36°C, a on w tych „zimowych” butach, cały na czarno i w ogóle bez śladów potu (ja np. byłem cały mokry).
Odezwał się do mnie po angielsku z wyraźnie romańską wymową, pytając czy też jadę do Kolumbii. A niby gdzie ta taxi jedzie? Nocować w najniebezpieczniejszych we Wenezueli (i Kolumbii) rejonach? Przewodnik LP „dobrze” radzi by w Maicao pod żadnym pozorem nawet nie wystawiać nosa poza terminal! No, ale może nie doczytał, bo np. zabalował wczoraj?
Słowo do słowa, wypytałem go delikatnie, co zacz. Jednak, bingo! - Francuz (ciekawe malarz, czy poeta?), a na imię miał Krzysztof.
Kierowca odesłał nas do kasy byśmy kupili „podatek terminalowy”. Nie potrafił wyjaśnić ile to kosztuje. Udaliśmy się do kas, a tam kolejki jak po ocet i musztardę! Stania na godzinę. Mówię do Krzysztofa, że zwrócę mu pieniądze, ale ja, wracam żeby kierowca nie odjechał czasami z naszym ekwipunkiem. Okazało się, że przyszli za mniej niż pięć minut. Jedna sprytna współpasażerka wiedziała jak tu się wkręcać bez kolejki i nawet nie chciała zwrotu pieniędzy. Później się okazało, że było to całe 50 groszy na głowę :-)
A skoro jestem przy innych współpasażerach, to w taksówce jechały z nami jeszcze trzy kobiety. Z tyłu, z Krzysztofem, dwie młode Wenezolki, raczej „ciumcie”, a z przodu, pomiędzy mną a kierowcą owa „sprytna” Kolumbijka. Bagaży miały tyle, że bagażnik się nie domykał, a dachowy był załadowany do pełna. Bagażnik nie domykał się też dlatego, że zamek dawno wypadł, a kierowca wiązał klapę do zderzaka grubym łańcuchem. Na wszelki wypadek przykułem mój plecak do jakiejś rurki (obowiązkową) linką do zakluczania rowerów.
Wenezuelskie „krążowniki szos” z lat 50-ych zeszłego wieku nie robiły już na mnie wrażenia, ale ten to był wyjątkowy rzęch, potwornie cuchnący benzyną (pewnie ma przerdzewiały bak). Gdzie się nie kopnęło, to coś odpadało. Kierowca – stary dziadek (pewnie miał ten samochód od młodości) z wyraźnym niezadowoleniem obserwował te moje opukiwania i wybrzydzania nad oponami łysymi jak moja głowa. Ale klamka zapadła – taksówka u płota...
Ver.1.0