Santa Ana de Coro, 6 IV, wieczór
Czyli w skrócie Coro.
Miasteczko, „historyczne”, owszem, może być. Ładne, nawet zadbane i starsze od brazylijskich stulatków (pierwsza diecezja na „ziemii wenezuelskiej – 153x coś tam). Zatrzymałem się tu, bo wg przewodnika jest najbardziej „warte zwiedzenia” z miast zachodnio – karaibskiej Wenezueli. Poza tym, po przejściach ostatniej nocy mam dosyć tutejszych nocnych autobusów.
Jest to też baza wypadowa do kilku „atrakcji” przyrodniczych, jak pustynia, salinas (słone jeziorko dostarczające soli dla całej Wenezueli), jaskinie i wodospady. Leży dokładnie u podstawy buławkowatego (z kształtu) wielkiego półwyspu. „Salinas” jest daleko na półwyspie, ale w zasięgu komunikacji miejskiej jest „trzonek”, czyli piaszczysta mierzeja (szersza od helskiej).
I tu właśnie znajdują się te wydmy tworzące quasi-pustynię, na której spędziłem całe popołudnie. Choć niektóre wydmy osiągają 30 m wysokości, to nie jest to powtórka z Lençois Maranhenses. Wydmy są koloru żółtoszarego. Jeziorka w dolinkach porasta busz kolczastych akacji zamieszkałych przez... kozy. Wszędzie „na dole” widać, że było to całkiem niedawno dno morskie, ze względu na zalegający „gruz” z raf koralowych przemieszany z hałdami potrzaskanych muszli i muszelek. Wszystko to zasypuje nieustannie „wędrujący piach”. Chodzić da się tylko boso, ale nie jest to przyjemne w dolinkach, bo resztki raf boleśnie ranią, muszelki przerzynają stopy, a nadodatek wbijają się kolce akacji roznoszone przez wiatr.
Dmucha zresztą, że mało głowy nie urwie. Widać „w oczach” jak przesypuje te tony piachu. Ale widoki są godne tych z Lençois i odmienne!
Ver.1.0