San Pedro de Atacama, 12 II, 11:00, 2824 m n.p.m.
Wioska, bo miasteczkiem to nazwać trudno, raptem 4x5 ulic. Jak Uyuni, tyle że tam jedna ulica była szerokości całego San Pedro. Podobieństwo do Mrzeżyna (w czasie sezonu) wynika nie tylko z „wielkości” ale i z tego, że wszystko jest tu dla turystów. Nie ma domu, a ściślej zagrody (zabudowania na około patio, przylegające do sąsiadów ścianami), która była by przeznaczona na inny cel. Oczywiście poza policją, kościołem, „municipalidad” i „Salą Królestwa” Świadków Jehowy. Przy czym policja i kościół (z 1557 r.) także służą turystom. I tak na przemian: sklep, hostel, agencja turystyczna, knajpa, bar, dyskoteka, „cepelia” i znowu sklep... Tylko mieć kasę...
Można wynajmować za bajońskie sumy rowery i - co jest dotąd ewenementem – motory, w celu jeżdżenia po pustyni. Te same atrakcje co w Uyuńskim paku 3D2N, są tu porozbijane na oddzielne, aby wyglądało taniej, a w sumie było drożej. Za główną atrakcję robi jednak zjeżdżanie z wydm na snowboardzie!
Mekka hippie, backpakersów (hostele są tańsze z powodu dużej konkurencji), imprezowiczów i niebieskich ptaszków. Spotkałem nawet cztery polki z „wycieczki zorganizowanej”.
Obserwując dzikich (czyli turystów) na uliczkach i w knajpach, odniosłem wrażenie, że niektórzy pozapuszczali korzonki w tym pustynnym piachu. Czyli nie trzeba koniecznie urodzajnej ziemi z Cuzco ;-)
Jest mi wręcz gorąco, choć to nadal wysoko i w Cieniu chłód przenika kości Podróżnika (znowu rymuję – może będę pisał wierszem;-). Ale po wczorajszych przeprawach powyżej 4000 m, względnie jest i cieplej i powietrze „gęstsze”.
I wydaje się niewiarygodne, że być może dzisiaj będę nad morzem!