Corrientes, 24 II, 9:00
Korzystając z oczekiwania na przesiadkę opiszę jak to było z Pikusiem.
Miałem nocny autobus do Urugwaju.
Już wychodząc z hotelu spakowałem go do głównego plecaka aby był bezpieczniejszy (normalnie noszę go w podręcznym). Najbardziej obawiałem się metra o tej porze. Tu wszystko było w porządku, tak, że na ostatniej stacji zjadłem kolację w obrębie bramek metra, aby się nie wyświetlać na ulicy. Na dworcu autobusowym, postanowiłem się przepakować. Kiedy, to analizuję na chłodno, to wygląda, że sam wlazłem w zaszdzkę. Poszedłem specjalnie na piętro, gdzie są kasy przewoźników, żeby było „bezpieczniej”. Wybrałem ustronny rząd siedzeń przylegający oparciami do analogicznego z drugiej strony. Po prawej spał dziad dworcowy. Połozyłem plecaki na siedzeniach i przełożyłem Pikusia z plecaka do plecaczka.
Wydaje mi się, że kluczem do wszystkiego były klucze! Leżały na podłodze po lewej. Nawet ludzie z drugiego rzędu pytali się mnie czy to nie moje. Kiedy przełorzyłem Pikusia, zacząłem wyciągać kurtkę (noce są bardzo zimne). Wtedy zlewej podszedł jakiś facet w okularach, mówiąc, że zgubił klucze. Schylił się po nie i złapał się przy tym za mój duży plecak. Kiedy odwróciłem się do niego, jakiś drugi z prawej porwał mały plecaczek, tak, że nawet tego nie zauważyłem. Tylko dziad dworcowy krzyczał, że tam ucieka. Niestety pogonić go nie byłem w stanie z drugim (otwartym) plecakiem. Facet z kluczami też gdzieś „zniknął”.
Czyli albo podrzucili te klucze uprzedni i czatowali na „okazję”, albo namierzali mnie wcześniej a kluczy użyli ad hoc.
Policja, jak na złość, była po drugiej stronie terminala. Na posterunku był tylko jeden funkcjonariusz. Piszę jak na złość, bo za dnia co dziesięć kroków stoi ochroniarz z policjantem, a w porze największego ruchu było ich 3 na cały terminal (ściągnął przez telefon jeszcze dwóch). Bez pośpiechu przepytali świadków i dziada i kazali się zgłośić jutro, kiedy będzie ktoś mówiący po angielsku. A ja za pół godziny miałem autobus!
Dałem im moje namiary i dane komputera – powiedzieli, że sporządzą raport.
A najśmieszniejsze było to, że autobus wyjeżdżał z wydzielonej części terminala, za przeglądarkami, gdzie nie wpuszczają nikogo bez biletu i paszportu. Mogłem się tam przepakować!
Teraz się łamię, że nie skasowałem biletu i nie zostałem. Zastanawiam się nawet, czy nie wracać i nie „cisnąć” policji. Przecież ci złodzieje działają tam stale tą samą metodą.
Tylko, że byłyby to koszty na połowę Pikusia.
CO tam komputer, to tylko maszyna. Najważniejsza była jego zawartość: wszystkie dane, obrobione i podpisane zdjęcia, informacje co do przyszłej trasy, blog off-line (w tym uzupełnione, a niezaładowane texty) no i okna na świat i do domu. Przecież nie będę łączył się np. z bankiem z ich zawirusowanych kafejek. I te hiszpańskie klawiatury.
Na pewno nie będzie więcej zdjęć, aż do powrotu.
Ale teraz okazuje się, że największą stratą był przewodnik. Wprawdzie mają w miasteczkach informacje, turystyczne, ale: po hiszpańsku i podają tylko sponsorujące, czyli drogie hotele. Szukanie locum zajmuje mi teraz do 4 godzin. Zaczynam wykonywać chaotyczne i niepotrzebne ruchy w podróży.
Ponadto straciłem najniezbędniejszy ekwipunek podróżny, który muszę odtworzyć, a więc: sławny kapelusz Podróżnika (ten ze spływów), scyzor (duży harcerski), pelerynę przeciwdeszczową (jeszcze z wyprawy na Borneo. Fakt, że już przeciekała), dwudziestoletni kubek Podróżnika z Indiany (elastyczny, nie do złamania, czy zgniecenia), ciemne okulary, rozmówki hiszpańskie, prowiant na drogę, no i sam plecaczek.
I UWAGA: Jest to w tej chwili jedyna kopia bloga!