Dotarłem do Krainy deszczowców. Ale po kolei...
Popayán – Cali – Buenawentura, 16 IV
Jakby co, to jechałem przez Santiago de Cali, tak dla popatrzenia na mapie.
Już w Popayán, kiedy słońce wyszło zza chmur, zrobiło się ciepło. Przebrałem się ponownie w krótki rękaw, szorty i sandały. Nagle mój plecak zaczął „ważyć”.
Droga do Cali prowadziła coraz niżej doliną, która płynnie przeszła w rozległą urodzajną równinę. Zupełnie płaską, pełną upraw trzciny cukrowej, ryżu i różnego innego zielska.
W Cali przesiadłem się w busik do Buenaventury. Powoli wyjeżdżaliśmy w korkach z gorącego jak Singapur miasta. Bardzo zresztą nowoczesnego (do czego wydatnie się przyczyniają częste trzęsienia ziemi), pełnego zieleni, fontann i pomników.
I nagle w niecałe pięć minut „przeniosłem się” do chłodnego Nepalu. A no, Cali jest położone, jak Bogota, u padnóża gór i przez nie zaczął się przedzierać mój bus.
Gdy się popatrzy na mapę, to widać, jak północne Andy „podzielone są” wzdłóż dwoma dolinami na trzy pasma, które zbiegają się razem w Ekwadorze.. Wschodnią doliną jechałem do San Agustin, a teraz wyjeżdżam z zachodniej w stronę Pacyfiku.
Widać, że Kolumbia zaczęła inwestować w swój jedyny oceaniczny port. Za śmiałe słowo - porcik (w AP nic nie jest naprawdę duże poza Sao Paulo i Buenos Aires). Droga była w rozbudowie, przez co nieustannie staliśmy w korkach (ruch wahadłowy). obstawiona wojskiem, tak że żołnieże stali co 100 m!
Widoki były klasyczne, tzn. Strome jary, wsie na stokach, ostre zakręty i takie tam. Mgły, zimno, deszcz, na przemian słońce w dolinkach i znowu kolejne przełęcze. Zjeżdzając już w kierunku oceanu czuć było jak z każdym hektometrem robi się cieplej.
W Krainie Deszczowców
Buenaventura, 16 IV, 19:00
Jak ja się tu znalazłem i co ja tutaj robię?!
Zadawałem sobie to pytanie wyszedłłszy z dworca autobusowego w poszukiwaniu hotelu. Włosy jeżyły mi się na plecach (z braku tych na głowie :-).
Miasto przypominało mi te najgorsze dzielnice portowe Belem. Na ulicach same zakapiory i zakapiorki w większości już pijani. Brud, smród, Walące się, opuszczone domy pełne śmieci i nieczystości. Typowo tropikalne szarości, zacieki i liszaje na murach. Wilgotno, jak w dżunglach na Borneo. Cały jestem mokry, nawet bez najmniejszego wysiłku. Ot takie Sibu, trochę większe (300 tys.) No i czarnooo...
Zacząłem nawet liczyć mijanych ludzi w celu określenia procentu... Tak z ponad 2/3 to murzyni. Nawet nie mulaci. Czysta czerń.
Centrum zwarte przy porcie oferowało szeroki wybór hoteli.
Na pewno hoteli?...
Jakby nie było znalazłem bezokienną norkę za 10tys.
Na recepcji nie potrafili mi udzielić żadnej informacji turystycznej, a w przewodniku Buonaventura jest wspomniana w zaledwie kilku zdaniach. Odesłali mnie na „Muelle Turistico”, czyli przystań lokalnych łodzi, pływających do różnych wiosek i na plaże.
Miałem taki zamiar, żeby ostatnie dni w Kolumbii spędzić na plaży nad Pacyfikiem. Na przystani zdałem sobie sprawę, że żadnej plaży w zasięgu moich nóg tu nie znajdę. Buonawentura leży bowiem na cyplu w ujściu rzeki, a wokół, jak okiem sięgnąć, widziałem tylko muł i zarośla namorzynów.
Na przystani znaleźli mi Edwina – policjanta mówiącego po angielsku, który zobowiązał mi się pomóc jutro z rana i nawet popłynąć ze mną (!?). Spytałem się czy nie koliduje to z jego służbą, a on odrzekł, że szef na pewno mu pozwoli, bo obowiązkiem policji jest pomagać (?!). Dziwne (zaraz obudziła się moja podejrzliwość).
Dobra. Zobaczymy rano. Przyniesie mi jakąś mapę, wskaże łódź i trza będzie grzecznie mu podziękować. A na razie odprowadził mnie do hotelu bo już zmierzchało (!).
...
Kiedy jadłem kolację za rogiem, usłyszałem język ojczysty.
Nie możliwe! Tutaj polscy turyści?
Dwaj panowie nie wyglądali raczej na turystów. A więc marynarze.
Kiedy to ja ostatnio spotkałem polskich marynarzy? Chyba ze 12 lat temu na lotnisku w Singapurze... Więc nie zwlekając zagadnąłem, żeby mi gdzieś nie „uszli”.
Taaak. Zaczęło się od piwa a zakończyło na 2 butelkach rumu...
Ale to była owocna rozmowa. Chyba minąłem się z powołaniem. Powinienem zostać marynarzem. Lepiej późno niż wcale!
Trochę nam przeszkadzali uliczni sprzedawcy wszystkiego, żebracy, a późno w nocy natrętne dz...ki (czarniutkie całe). A zwłaszcza ich alfonsik, bo nie wyglądał na „porządnego” alfonsa. Taki mały pulchniutki jak dzidziuś i na tymże rozwoju umysłowym. Nie chciał się od nas odczepić jak uparty komar. Z takim alfonsem, te panienki „daleko nie zajdą”...
...
W nocy powyłaziły skądś wyraźnie ładniejsze kobiety, a może to tulko skutki uboczne rumu?...
Od wieczora leje.
Podobno jest to „najmokrzejsze” miasto Kolumbii (6 m opadów rocznie!).
...
Złamałem od wewnątrz klucz w moim zamku w pokoju. Zaciął się i musieli mnie odkluczać z zewnątrz. Na szczęście mieszkam na przeciw recepcji. Ale teraz nie mogę się zamknąć od wewnątrz :-(
Do hotelu przyszło 2 policjantów. Mówią, że mają tu służbę do rana. Siedzą z recepcjonistą. Ciekawe czy tak jest we wszystkich hotelach? Sporo ich trzeba. W ogóle odnoszę wrażenie, że co czwarty Kolombiano chodzi w jakimś mundurze.
Postawiłem im soft-drinki, żeby intensywniej wpatrywali się w moje niedające się zaryglować, drzwi.
Ale na wszelki wypadek dosunąłem do nich łóżko. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Powstał problem z wychodzeniem na siusiu, co napewno nastąpi po piwie i rumie, więc przygotowałem sobie pustą butelkę...
...
Zmana planów. Wczoraj dowiedziałem się od marynaży, że te plaże nie są za „specjalne”. Czarny piach i w ogóle. Znacie moje zamiłowanie do plażowania. Lepiej wykorzystam ten czas na zwiedzenie czegoś jeszcze, np. „zagłębia kawowego”.
Wychodzi na to, że Kolumbię zaliczę „najdogłębniej” z wszystkich odwiedzonych krajów, he, he. Ale poza paroma „szczegółami” to podoba mi się tutaj.
Ver.2.0.